powrócił ku mnie, skrył się pod powiekami, nie śmiąc patrzeć, lecz żądny patrzenia, błysnął znowu roziskrzony, chciwy, tęskny... Aż nakoniec oczy duże, szare, przejrzyste, głębokie, przylgnęły do mnie, jak żelazo do magnesu, zatopiły się w rysach moich z zapomnieniem całkowitem o sobie i świecie, z czułością coraz głębszą, same coraz głębsze i piękniejsze. Zarazem ręce w rękawiczkach u palców podziurawionych wzniosły się nieco i splotły u piersi nieświadomym ruchem uwielbienia.
Nie trudno było odgadnąć słuchaczkę wczorajszej gry mojej. Ta dusza nieznajoma napiła się pieśni moich i teraz modliła się do mnie. Była przytem taką cichą i biedną! Dziewictwo ciała i ducha wybijało się na jej skronie delikatną siecią nitek liliowych; wielka słodycz spoczywała na ustach. Coś silnego, niepodobnego do powściągnięcia pociągnęło mię ku niej. Sympatya nagła, ale mocna, litość, wdzięczność. Wyczytała to w oczach moich, bo różowa łuna oblała jej twarz szczupłą, od włosów złotych do popielatej opaski na szyi. Z roztargnieniem odpowiadając na otaczające mię gwary i szczebioty, postąpiłem parę kroków, miałem zbliżyć się ku niej, przemówić, zapytać, wziąć w dłonie te biedne rączki w dziurawych rękawiczkach, modlące
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/148
Ta strona została skorygowana.