zwciężył, usiadłbym w kącie najciemniejszym i płakał jak dziecko.
Probuję co godzinę, co kwadrans, wnet po każdem obudzeniu się ze snu. Nie mogę, i przez długie godziny nocne leżę osłupiały ze zdziwienia, szeroko otwartemi oczyma wpatrując się w ciemność. Jakto! Ja grać nie mogę? Cha, cha, cha! Można umrzeć ze śmiechu, takie to nieprawdopodobne. Chwytam skrzypce, prowadzę smyczkiem po strunach. Nie mogę! Zdaje się, że raz głową uderzyłem o ścianę, a innym razem wyrwałem z niej sobie garść włosów.
Nakoniec zwierzam się lekarzowi z trwogi i rozpaczy swojej. Czyniąc to, siedzę obok niego na kanapce i czuję sam, że jestem dziwnie pokorny, że oczy moje pomimo woli przybierają wyraz błagalny, a głos brzmi jakoś cieniej, niż zwykle. Jestem pełen rozżalenia ogromnego, a pomimo to śmieję z samego siebie i prawie pogardzam sobą. Jak można być tak słabym i tchórzliwym! Myśląc tak, błagam o ratunek. Nie wiem nawet sam, jak i kiedy wyszły mi na usta wyrazy ciche, obfite, gorące, jak modlitwa zrozpaczonego o miłosierdzie boże. Błagam o ratunek.
Lekarz, zmieszany, nieco wzruszony, perswaduje. Ależ to przejdzie! Nigdy nie przechodzi prędko. Czasu i cierpliwości trzeba,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/168
Ta strona została skorygowana.