Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

ziłyby, gdym cierpiał na łożu śmiertelnem. A gdybym umarł, dotknięta pozorem niesławy, mogłaby nigdy nie zostać niczyją żoną, lub zostać nią nieprędko, gorzej, niżej... Słusznie. Jakkolwiek kochanemu grozi śmierć, kochający myśli przecież o sobie, i o tem, że ktoś kiedyś zniknionego zastąpić musi. Raz jeszcze: słusznie; tylko to wszystko tworzy mieszaninę octu i lukrecyi, które odbierają smak do miłości. Miłość i »Nie wypada« para taka sama, jak geniusz i bacillus. Tu i tam nieskończona małość zjada nieskończoną wielkość. Jakże mi zimno, pusto, nudno!
Co to? List od niej! Właściwie liścik mały, pachnący. Dotykając jego powierzchni atłasowej, mam złudzenie, że dotykam jej ręki, i czuję się mocno wzruszonym. Zarazem doświadczam wyrzutów sumienia. Moja biedna, droga, niesłusznie oskarżona! Niegodziwcem jestem! Jakże mogłem zapomnieć, że kobiety w jej wieku i położeniu są zależne od woli innych? Pragnę na klęczkach błagać ją o przebaczenie za to, że w sercu mojem mógł podnieść się głos oskarżający o małość, wówczas, gdy była tam tylko boleść. Zwlekam otworzenie listu; cieszę się, pieszczę, odżywam nadzieją, co mówię! pewnością szczęścia. Jednak nakoniec rozrywam kopertę, czytam.
»Panie!« Co to jest? Nazywa mię: panem?