ale człowiek dobry, łagodny, jowialny, bez pychy i bez żółci. Lubiliśmy się bardzo. Miał zwyczaj mawiać, że posiadam trzy rzeczy szczerozłote: smyczek, serce i humor. Byłem mu wdzięcznym za to, że bez oporu oddawał mi Oktawię; chwilami ogarniała mię tkliwa radość, że będę miał ojca, bom swego nie pamiętał. Bardzo wcześnie odumarli mię rodzice. Rodzeństwa nie miałem wcale, krewnych niewielu i dalekich, a serce głupie, czułe, pragnące blizkich, swoich.
Teraz, po liście Oktawii, gdy ten zacny, kochany człowiek, prawie już ojciec mój, przyszedł do mnie, spojrzałem na niego wzrokiem zaostrzonym przez podejrzenie i niepokój. Był doskonale uprzejmym, najżyczliwiej przyjacielskim, tak, jak i liścik Oktawii, ale jak i liścikowi, brakowało mu paru nut, które przedtem były, a teraz zniknęły bez śladu. Mniej, niż przedtem poufałości, chęć zwiększenia przestrzeni pomiędzy mną i sobą o parę kroków, tylko o parę kroków, ale zwiększenia. Taka sama, jak w liściku Oktawii, oględność i powściągliwość. Gawędka swobodna, ale ze wsteczną myślą, wyglądającą przez niektóre słowa, chwilowe znieruchomianie się wzroku i przebieranie po stole palcami, o paznogciach wyciętych w regularny migdał. Wiedziałem już dawniej, że
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/180
Ta strona została skorygowana.