Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/185

Ta strona została skorygowana.

Stanąłem i czekałem. Było rzeczą umówioną, że spotkamy się sam na sam. Nie miałem cienia wątpliwości o sposobie, w jaki się spotkamy. Ręce moje płonęły od pragnienia jej rąk drogich. Jedno spojrzenie, jedno słowo: »Moja!« a wszystko będzie wynagrodzonem i wskrzeszonem. Niech tam po wszystkich kątach ziemi śmierć czyha na ludzi i na mnie; przed mojemi oczami zasłoni ją postać najdroższa. Niechaj traf, głupi, brutalny, okrutny, królewskie ramię moje przemieni w nędznego trupa; pieśń moja wybuchnie z najsilniejszego uczucia wdzięczności dla tej wiernej, uwielbienia dla tej świętej...
Idzie, zaraz wejdzie. Tak dobrze znam krok jej prędki i lekki, tak przywykłem był słyszeć go wtedy już, gdy nikt jeszcze nie słyszał.
Weszła prędko, lekko, zgrabna, wykwintna od podeszewki pantofelków do najcieńszego z jasno-złotych włosów, malownicza, ponętna w każdym ruchu, z głową trochę spuszczoną. Niecierpliwe ręce moje wyciągnęły się po jej ręce; natura artystyczna i miłość namiętna wybuchnęły.
— Oktawio! Oktawio! jakże dawno... dawno...
— Proszę, niech pan usiądzie...
Z głową trochę schyloną, zarumieniona,