Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

nie widząc wyciągniętych do niej dłoni, wskazywała mi krzesełko hebanowe. Usiadłem. Ona mówiła. Miała lat 23, była już wprawną w przyjmowanie gości. Od wzruszenia i zakłopotania powieki jej mrugały niekiedy prędko, prędko, jak przestraszone motyle. Raz usta zadrżały, głos załamał się w gardle na sekundę. Ale po sekundzie znowu bawiła gościa. Mówiła rzeczy bardzo uprzejme, pochlebne, o tem, w jaką trwogę choroba moja wprawiła ją, jej rodziców, świat cały, ile i co pisały o niej gazety rozmaite, jak wszyscy są wdzięczni lekarzom za to, że kuracya ich okazała się skuteczną.
Wszystko to powiedziawszy, umilkła, i ja milczałem. Miała trochę zamętu w głowie, więc pomimo wprawy w bawienie gości nie wiedziała już co mówić: a ja nie chciałem. Pocóż? Wiedziałem już wszystko. Przez parę minut siedzieliśmy na hebanowych krzesełkach, pod fikusem, milcząc. Dziwne wrażenie! Było mi zupełnie tak, jak przy konającym. Tylko co był, tak długo był, tyle nam przypomina, tyleśmy chwil z nim spędzili: i oto, wnet go nie będzie! Już ostatnia minuta, i zaraz go nie będzie. Kona. Zniknie. Jednak spojrzenie moje, jak mucha w pajęczynie, uwięzło w jej włosach, które zawsze miały dla mnie urok złotych strun harfy. Ilekroć