prawiem nie myślał o niej. Dzieciak, siedzący w sercu, pomimo chłosty zadawanej mu przez umysł, szlochał coraz głębiej, nie po kobiecie, ale po uczuciu. Śmierć uczucia przebiegała mię od wierzchołka czaszki do palców stóp strumieniem zimna, które przemieniało łzy w sople lodu. Niczego nie chciałem. Ponieważ nie było na ziemi nic trwałego i pięknego, więc pocóż czegokolwiek chcieć?
Jednej tylko jeszcze rzeczy pragnąłbym z całej siły, gdybym nie wiedział, że mieć jej nie mogę. Pragnąłbym grać. Ale nie mogłem. Wziąłem do rąk skrzypce, dotykałem strun z tęsknotą, z pieszczotą, przypominałem im w umyśle chwile ubiegłe spólnie, zapytywałem ich: czy już nigdy... nigdy... i krople duże, palące, padały mi z oczu na struny...
Zawstydziłem się swoich łez i coprędzej ułożyłem skrzypce na zwykłem ich posłaniu. Znowu głupstwo! Czego rozpaczać i płakać? Gdyby nie ta niemoc ręki, cóżby było? No, pograłbym jeszcze rok, dwa, dziesięć, podbiłbym jeszcze serca dziesięciu, stu Oktawij, — a koniec zawsze jeden: umrzeć muszę i sto Oktawij nie warte są stu dźwięków moich skrzypiec. Czego rozpaczać i płakać, skoro wszystko jest kwestyą optyki?
Śmierć, która się wydaje tak oddaloną, że prawie niepodobną, naprawdę siedzi sobie
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/190
Ta strona została skorygowana.