w tym kącie pokoju, i w tym, i w tamtym, i w każdej piędzi powietrza, którym oddycham, i w każdym powiewie wiatru. Oktawie, które zdaleka wydają się tak pięknemi, że prawie aniołami, z blizka są sobie ot takiemi zwyczajnemi: ile zapłacisz? Kto więcej zapłaci?
Nagle przez okno, u którego stałem, zobaczyłem w ostatnich światłach dnia coś tatakiego, co mną wstrząsnęło niespodziewanie i silnie. Na chodniku przeciwległym kobieta młoda, wątła, ani ładna, ani szpetna, ubożuchno wyglądająca. Dokoła szyi kołnierz popielatego futerka, czarny kapelusik nad warkoczem bardzo prostym i bardzo złotym. W całej postaci wątłość i cisza cienia. Gdym ją spostrzegł, szła szybko, lecz naprzeciw okien moich stanęła i ku tym oknom twarz podniosła. Chociaż przechodniów prawie wcale nie było, stała przy samej ścianie, jakby lękała się stanąć na czyjejś drodze. Twarz jej widziałem dość dokładnie i poznałem niezawodnie. Rok upłynął, może więcej, odkąd spostrzegłem ją był w sali dusznej, tłumnej, pospolitej, modlącą się do mnie oczyma i rękoma splecionemi.
Teraz wyrazu jej oczu dojrzeć nie mogłem, ale odgadywałem go tak samo, jak dziury w rękawiczkach, okrywających ręce
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/191
Ta strona została skorygowana.