spuszczone i trzymające zwój papieru. Były to zwinięte nuty. Stała przez parę minut i patrzała na moje okna. Musiała wiedzieć, że tu mieszkam, że miałem umierać, może wiedziała i o tem, że szczęście moje umarło, bo ludzie sławni żyją na rynkach. Wtem zatrzymaniu się na chodniku i spoglądaniu w okna moje był żal, niepokój, troska... jakaś miłość daleka, bezinteresowna, utajona, od której leciała woń, jak od kwiatu niewidzialnego. I takie to było biedne, skromne, ciche... z innego świata, niż ja i wszystko moje, — zupełnie z innego... Tylko zwój nut był łącznikiem z tych dwu światów. Rzecz dziwna, ale prawdziwa: z pod lodu trysnęły iskry. Ogarnęła mię sympatya nagła, mocna, litość, wdzięczność, dziwna tkliwość. Kto ona jest? Kto ona? Pójdę, dogonię, zapytam, powiem jej wszystko, jej powiem wszystko!.. Skoczyłem i już jedną ręką chwytałem kapelusz, drugą futro, gdy u drzwi rozległo się kilka głosów.
— Czy przyjmujesz, mistrzu, bandę wielbicieli, którzy przychodzą, aby cię rozerwać?
— Z radością. Nie mogliście przybyć bardziej w porę.
Nie mogli przybyć bardziej nie w porę: z radością byłbym ich zepchnął ze schodów.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/192
Ta strona została skorygowana.