sanego drzewa śliwki węgierki dojrzałe, fioletowe, ze złotemi kroplami wosku i z liliowym puszkiem.
Spadały nietylko na trawę i liście suche, ale też często na plecy i głowy osób, które dokoła drzewa biegały i co chwilę to pochylały się, to wyprostowywały. Wywoływało to za każdym razem chwytanie się za głowy i ramiona, ucieczki, śmiechy.
Śmiech Sabiny brzmiał najcieniej, Rozalii najciszej, Wiktora i dzieci najgłośniej i najswobodniej. Zenon, którego zbliżenia się nikt nie zauważył, usiadł o kilkanaście kroków na małej ławce i, patrząc na brata myślał, że taka wesołość, jak jego, jest przymiotem bardzo cennym, darem prawie cudownym, który nawet kurczątka skurczone i lękliwe przerabia na wiewiórki płoche i skaczące, a posępne chmury przemienia w motyle. On, Zenon, chciałby bardzo być równie wesołym, ale nie może; chciałby bardzo biegać, śmiać się, podnosić śliwki i, zamiast do kosza, rzucać je pokryjemu na plecy kobiet i dzieci, a zagrożony ich zemstą uciekać, zasłaniając się rękoma, połyskującemi ogniskiem świateł tęczowych. Nie może. Z uśmiechem przypatruje się zabawie, ale nie może wziąć w niej udziału. Czuje się jakoś ciężkim. Co to takiego przygarbia mu plecy i przykuwa do
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/279
Ta strona została skorygowana.