Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/295

Ta strona została skorygowana.

te parę godzin na błąkaniu się po lesie bezużytecznem, bo do zbierania rydzów nie miał pasyi najmniejszej. Było im zresztą zupełnie wesoło i dobrze bez niego; odeszli gwarząc, a on przedewszystkiem udał się do stodoły.
Jak bywa najczęściej w gospodarstwie, zamiast dwóch lub trzech szczegółów do załatwienia, znalazł ich Zenon kilkanaście, i zaledwie po upływie kilku godzin wrócił do domu, trochę zgryziony młockarnią, która zepsuła się na dobre, i niespokojny o Pawełka, który wydał mu się bardziej jeszcze mizernym i bladym, niż zrana. Dotknął dłonią głowy chłopca i uczuł, że była gorąca. O wszelkich możliwych urazach zapomniał do szczętu; trwożył się tylko o to, aby chłopak nie rozchorował się na dobre, tem więcej, że obiadu jeść nie chciał i że we wsi niedalekiej panowały jakieś gorączki zaraźliwe. Jutro wypadnie zapewne posyłać naraz po lekarza dla Pawełka, po weterynarza dla konia okaleczonego i po mechanika do młockami.
W domu nie było jeszcze nikogo. Filipek tylko wnosił do jadalni samowar buchający parą i Kasia, pokojowa, ustawiała na stole koszyki i talerze z przygotowanemi zawczasu przez Sabinę dodatkami do herbaty. Zenon wyszedł na ganek ogrodowy i zamierzał udać się w stronę lasku z rydzami, gdy usłyszał