zapolański, rysujący się na tle zorzy wieczornej, pod wioskę, stojącą szarym pąsem u liliowego wschodu. Zenon Hornicz słuchał tych szmerów uchem uważnem i chciwem, a niebawem począł rozpoznawać mowę ziemi, którą rozumiał, albowiem żył z ziemią oddawna w związku miłości wielkiej. Były w tej mowie rzeczy różne: skargi, dziękczynienia, płacze ciche, śpiewy przewlekłe, podobne do tych, które piastunki nucą nad kolebkami dzieci chorych. Były w tej mowie ziemi, oprócz szeptów i szmerów, tętna pulsu potężnego, idące z głębin najodleglejszych, a bardziej u powierzchni coraz więcej, coraz więcej uderzeń drobnych, niby serc, które żyły, pracowały, mówiły także, opowiadały...
Tak było długo, a Zenon Hornicz słuchał, słuchał głosów, gwarów, pulsów ziemi i nabierał ich w serce, tak jak pustynia, spieczona skwarem południa, nabiera wieczornej rosy.
Kiedy nakoniec oderwał ucho od kępy mchu i wrzosu, wstał i wyprostował się, zobaczył nad zapolańskim domem wschodzący sierp księżyca. Jeden dopiero rożek srebrny ukazywał się z nad dachu, lecz rzucał na twarz wpatrzonego weń człowieka promienność prawie słoneczną. Plecy jego nie były zgarbione, ani czoło zmarszczone. Postawę
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/319
Ta strona została skorygowana.