Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/019

Ta strona została uwierzytelniona.

Dwa okna nad dachem jasno oświetlone. W bawialnym pokoju pali się duża lampa, więc pan Zbigniew jeszcze nie odszedł. Siedzą sobie pewno jedno przy drugiem, ona na szezlongu, on na krześle, i z cicha rozmawiają.
Od paru tygodni są narzeczonymi i żeby nie choroba Klemuni, już w tym karnawale wzięliby ślub, a tak, nie wiadomo jeszcze kiedy to nastąpi. Może Klemunia uczuwa jakie skrupuły, bo stała się dla niej czulszą, niż przedtem; ją zaś serdeczność siostry ujmuje, ale jej nie pociesza. Przeciwnie, im więcej kocha Klemunię, tem mocniej ją boli, że to ona właśnie...
Ale cóż to się dzieje na ulicy, przy której znajduje się ich mieszkanie? Wysoki gmach mieszczący w sobie resursę publiczną, jak raz naprzeciw ich mieszkania, goreje od świateł; u bramy stoją policyanci, przed bramę zajeżdżają sanie i karety na kołach. Brzękadła u uprzęży końskiej dzwonią, koła skrzypią po śniegu, stangreci wołają: z drogi! z drogi! policyanci kłócą się z tłumem gapiów ulicznych. A z wysoka, z wysoka, zlatują na ulicę huczne dźwięki orkiestry. Różne instrumenty dęte: trąby, bębny, flety, klarynety, grają wesołego kontredansa. W resursie bal. Nic dziwnego: wszak to karnawał. Trzeba tylko zręcznie przebiedz wszerz ulicę, aby nie wpaść pod konie, których wiele biegnie w jedną stronę i w drugą,