samem oknem świat z krzykiem i z grzmotem runął.
Klemunia siedziała na łóżku, podobna do liścia targanego przez wicher.
— Boże! Boże! Boże! jak boli... dusi... pod gardłem... Czy to długo... te toasty...
— Uspokój się! Klemuniu! moja złota! Co tu robić? To nic złego... tylko wesołość... to wielka wesołość ludzka... Jak będziesz żoną p. Zbigniewa, może tak samo, kiedykolwiek, na jakim balu, przy wieczerzy, będzie ci wesoło! Czego tak chwytasz się za piersi? Boli? poczekaj! dam ci kropel i przyłożę kompres... zaraz! zaraz!
Przedtem już zdjęła była buciki, więc w pończoszkach, cicho, jak kotka, przyniosła lekarstwo i kawał płótna, który zanurzyła w miednicy z wodą.
W domu i za domem panowała głęboka cisza.
Klementyna szepnęła:
— Lepiej mi, nie chcę kompresu. Tylko... straszno!... Tak mi czegoś straszno... boję się... usiądź przy mnie, weź mię za rękę. Co to takiego, że mi tak straszno?
Kazia usiadła na ziemi przy samem łóżku i ręce drobne, ale zgrubiałe, z kilku bliznami od nożyczek i żelazek, położyła na rękach siostry, białych, jak lilie.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.