których tu tyle, nie sprawiają żadnego szmeru, lampy płoną cicho, salę napełnia taka cisza, że słychać u góry lekkie i rytmiczne poskrzypywanie wysoko umieszczonego wentylatora. Słychać jeszcze za grubym murem i obszernem podwórzem głuchy turkot kół po bruku i dźwięki katarynki. Widać także przez jedno z okien gwiazdę, na ciemnem niebie świecącą, daleko i wysoko.
Wśród powszechnej ciszy i nieruchomości, w okularach medyka drży, biega, tańczy mnóstwo drobnych iskier. To Chochlik, na brzeżku okularów wygodnie sobie siedząc, takie w nich sztuczki dokazuje.
Medyk, ze wszystkich sił broni się od halucynacyi słuchu, która nie wiedzieć skąd go napadła i o której, jako medyk, wie dobrze, iż jest próżnem złudzeniem cennego zmysłu; usiłuje myśleć o tem, co się dzieje przed nim, jednak, wbrew wszystkiemu, słucha i słyszy katarynkę nieustannie, najwyraźniej na nutę skocznej polki grającą piosnkę, którą w pacholęctwie od nieboszczki babki swojej był słyszał: «Ach, miłość bywa różna i domowa i podróżna!» Ależ ta piosnka jest nieznośna! Niegdyś, gdy babka żartobliwie ją śpiewała, śmiał się z niej do rozpuku; ale teraz, w takiem miejscu, w takich okolicznościach, on, ojciec rodziny...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.