jam był jako harfa eolska i jako Salomon do Sulamity wzdychający...
Chochlik znajdował się już na wyższem piętrze ławy i, nóżki uplątawszy w bujnym wąsie szewca, skrzydełkami potrącał o czerwoną kokardę piekarza.
Niewiele sekund upłynęło, a zjeżyły się wąsy pierwszego, zerknął na sąsiada raz, drugi, trzeci, i z wyrazu twarzy jego odgadując, że o tem samem, co i on, myśli, cichutko zagadnął:
— Człowiek także młodym był kiedyś, panie dobrodzieju! prawda, sąsiedzie?
Piekarz, wytrzeszczając szeroko błękitne oczy, niemal płaczliwie odpowiedział:
— Prawda, sąsiedzie! I teraz nawet... ot, kiepska człecza natura!
A Chochlik, rzecz dziwna, zamiast śmiać się po swojemu, kichał. To zapach kożuchów chłopskich tak mu zakręcił w nosku. Spojrzał po kożuchach i zaczmychał:
— Pfu! Pfu! Pfu! Ci nieucywilizowani na nic mi się tutaj nie zdadzą!
Wtem wyprostował się i nosek mu nawet znieruchomiał.
Oskarżyciel publiczny przemawiał. Chochlika coś w mowie jego tak połechtało, że natychmiast panów majstrów opuszczając, przez salę frunął i cieszył się.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.