— Oj, to, to, to! oj, to, to, to, to!
Oskarżyciel publiczny był mężem wielkiej gorliwości i wymowy. Nie miodowym jednak, raczej smolnym potokiem słowa z ust mu płynęły. Rzecznik ustanowionego prawa, obrońca publicznego interesu i bezpieczeństwa, wiedział dobrze jak ważną spełnia czynność i znać to było z okazałej jego postawy, jako też z energicznych gestów, od których suto haftowane złotem rękawy rozniecały w powietrzu ogniska i deszcze iskier. Już płynna, metalicznym głosem wypowiadana, mowa jego, połowy dobiegała, już tak na czarno winowajcę pomalował, że do ojcostwa jego sam Lucyfer mógłby się przyznać, gdy nagle ogarniać go zaczęło dziwne wahanie się i lenistwo myśli, czy słowa. Wyglądał tak, że można było przysiądz, iż wcale o czem innem myśleć zaczyna: po wyniosłem czole jego płynęły chmury, wzrok zagasł i zwrócił się wewnątrz, pogasły błyski rękawów.
To Chochlik, Chochlik-Psotnik usiadł mu na wardze, na samym środku dumnie wydymającej się wargi i tak na niej zaciężył, że oskarżyciel publiczny, ten wyborny mówca, drugą połowę mowy swojej do kilkunastu zaledwie wyrazów zredukowawszy, wyjąkał i wybełkotał je raczej, niż wypowiedział, poczem na fotel upadł i czoło dłonią przysłonił — bardzo zmieszany.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/070
Ta strona została uwierzytelniona.