dzącym tłumem, głowę przechylała w stronę ławy oskarżonych, niespokojnie przyglądając się rzeźbionemu z kości jej ornamentowi. Co chwila także dawało się tam słyszeć jakieś głośne i niecierpliwe sapnięcie, lub głuchy pomruk, świadczący, że ktoś tam w tłumie zajrzał w oczy zadziwiającemu, a dotąd niedostrzeganemu, fenomenowi życia.
Kobiety, jakkolwiek przez Chochlika nie zaczepiane, dostawały na twarzach rumieńców i kłującej wilgoci na oczach. Że zaś wachlarzami w sali sądowej posługiwać się nie wypada, wiele więc futrzanych zarękawków przysłaniało twarze — zmieszane lub smutne.
Wszystko to trwało wtedy jeszcze, gdy Chochlik opuścił publiczność i nad ławę przysięgłych uleciał. O, tych na długo opuszczać nie mógł! Byli dziś oni ulubieńcami jego, pieszczochami, najmilszym z młynów, w których kiedykolwiek psuł mechanizmy i przewracał graty. Nieraz tedy jeszcze zawieszał się na czubku włosów mecenasa, ukazując mu, oprócz stawu, niejedno miejsce, na którem kwitły zwodnicze lilie. Nieraz jeszcze załaskotał sztywną szyję radcy, ugiął ku dołowi nos obywatela i w samo ucho zaśpiewał konsyliarzowi: «Miłość bywa różna!» Ziemianina i mistrza nie oszczędzał także; owszem, kto wie, czy
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/072
Ta strona została uwierzytelniona.