dotyczącym porozmawiać. U wstępu listu tego stał wszelkich dodatków zwykłych pozbawiony wyraz: Pani! A podpis brzmiał: Antonina z Mirowskich Liwska. Z pozoru więc nie było w co tak bardzo wczytywać się, ani dla czego z taką irytacyą marszczyć czoło białe. Chmurnemi jednak były piękne oczy Elwiry Rozy, a od ściągnięcia brwi podobnych do płomyków ognistych, twarz cała przybrała wyraz, wahający się pomiędzy troską a gniewem. Doskonale pamiętała tę, która dziś widzenia się z nią zażądawszy, umyślnie zapewne w podpisie umieściła panieńskie swe nazwisko. Córka sąsiadów, daleko od matki Elwiry Rozy możniejszych, w latach rówieśnica, mała dziewczynka zrazu, potem podlotek... a jakże! małemi dziewczynkami i podlotkami znały się z sobą z blizka. Potem była to piękna panna. Piękność miała nawet dość rzadką: przy czarnych włosach oczy tak szafirowe, ja... jak, naprzykład co? jak, naprzykład, szafir w tej broszy, co to od... Mniejsza o to! dość, że pamięta doskonale tę Tosię... a jakże! Tosia Mirowska! Bogata panna! I to również pamięta, że zazdrościła jej trochę dwóch rzeczy: dobrych rodziców i białości rąk. Ona sama miała matkę... nie daj Boże nikomu takiej i ręce zawsze czerwone.
Tu spojrzała na swoją rękę i uśmiechnęła się z tryumfem; bo teraz, to już z pewnością na całej
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.