— Więc to jest takie, takie, w połowie życia wyglądanie! Włosy popielate od siwizny, na czole zmarszczki, cieniutkie wprawdzie, ale już są... tylko oczy takie same, szafirowe, jak były, piękne oczy... Suknia z taniego materyału okrywa kibić, która byłaby zgrabną, gdyby nie była tak wątłą i nie miała tego wyrazu znużenia, w ciągłem kłonieniu się naprzód. Koronki u rękawów... brrr! i łańcuszek od zegarka złotą nitką na czarnym staniku pobłyskuje. Czy ona wiecznie nosi przy sobie zegarek? Godziny, jak lata, pilnie liczy? Okropność! Ależ biedna! Ja przy niej ptak rajski przy wróblu, opal tęczowy przy wygasłej głowni...
A Liwska myślała:
— Przecudownie wygląda! Młodość, piękność, siła biją od niej, jak promienie od słońca. Ja wobec niej — szara godzina wobec południa... Lat nie liczy, zapewne nic nie liczy. Strój przekosztowny... okropny! I ten śmiech — okropny! O, nieszczęśliwa! Czemże jest moja szara godzina wobec jej nieszczęścia!
Zasmuconem spojrzeniem ogarnęła twarz Elwiry Rozy, promieniejącą od świeżości cery i od błysków, rzucanych przez brylantowe w uszach butony. Usta jej drgnęły parę razy od słowa, które wybiegało na nie, lecz które wahała się wymówić. Jednak wymówiła:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.