— Czy pamięta pani, jak, dziećmi będąc, razem łowiłyśmy siatkami motyle?
Elwira Roza zaśmiała się znowu.
— A jakże! Pamiętam! I to pamiętam, jak razem jechałyśmy w sąsiedztwo na pierwszy nasz wieczorek tańcujący. Mama pani zabrała mnie ze sobą, bo moja, jak pani może pamięta, jednej minuty, ani jednego grosza nie poświęciłaby, dla mojej przyjemności. Bardzo lubiłam mamę pani. Była dla mnie bardzo dobrą. Czy zdrowa i jak się jej powodzi?
— Nie żyje — odpowiedziała Liwska.
Elwira Roza była wiadomością tą tak zdziwiona, jak gdyby pierwszy raz w życiu usłyszała o tem, że ludzie umierają; zarazem chmurka przyćmiła czoło jej i stało się ono mniej wyniosłem.
— To szkoda! Wielka szkoda! A ojciec pani? Taki poważny, siwy, miły pan! Lękałam się go trochę, ale bardzo lubiłam... był na mnie łaskaw i niekiedy pogłaskał mię po włosach... Jakże się miewa ojciec pani? Czy zawsze taki miły?...
Liwska odpowiedziała:
— Nie żyje także.
— Także! — zawołała Elwira Roza. — To nieszczęście! To musiało być dla pani wielkiem nieszczęściem. Stracić takich rodziców, to — okropność! Bo ja po swojej matce nie płakałam... Ktoś mi tam przysłał zawiadomienie, że umarła, ale taka
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.