matka... no, zawsze jednak matka, i chciałam po niej zapłakać, wstydziłam się, że nie płaczę i chciałam... ale właśnie wtedy taka byłam czemś rozweselona, że ani weź, nie mogłam...
— To nieszczęście! — szepnęła Liwska.
— Co?
— Nie módz płakać po matce...
Spojrzenie jej znowu smutne i miękkie spoczęło na Elwirze Rozie, która, spotkawszy je, spuściła powieki, znowu je podniosła, znowu spuściła, aż zawołała z głośnym śmiechem:
— Ej nie! Zawsze jest lepiej tysiąc razy śmiać się, niż płakać! Jeden znajomy mój, taki staruszeczek, który majątek i dwóch synów stracił, a którego ja często na obiady do siebie zapraszałam, mówił zawsze, że starość do niego na łzach przypłynęła. Bardzo dziękuję za taki towar i za taką rzekę...
Z odrzuconą w tył głową śmiała się głośnym, perlistym, nieco sfalsetowanym śmiechem, aż z szyją ku Liwskiej wyciągniętą, ciszej trochę rzekła:
— Ot, pani to musiała naprawdę wiele płakać, taka pani jest zmieniona... Ja panią dawną przed oczyma mam, jak żywą. Pani okropnie się zmieniła!
Liwska, ze spokojnym uśmiechem i lekkiem wzruszeniem ramion, odrzekła:
— Co tam! wcale mię to nie obchodzi! Może trochę za wiele chodzę, więc dlatego...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.