Liwską słowik oślepiony dotknął snać w czułą strunę, bo z żywością, od której oczy jej zabłysły i ręce, w ciemnych, tanich rękawiczkach, częstymi poruszały się gestami, mówić zaczęła:
— Czyż pani tego nie czuje? Ptak był wolny, skrzydlaty, taki kwiat napowietrzny, który, gdy tylko zechciał, mógł wzbić się pod niebo, w powietrze najczystsze. Mieszkał w zielonym gaju czy ogrodzie i kąpał się w cieple słonecznem. Siadał na rozkwitłych bzach i śpiewał, w majowe księżycowe noce śpiewał. Wtem chwytają go, wyjmują mu oczy, zamykają go w klatce — i już nigdy ani latać nie będzie, ani zieloności, ani księżyca nie zobaczy...
Kiedy Liwska to mówiła, Elwira Roza patrzała wciąż na ptaka, który w postawie napuszonej i smutnej, milcząc teraz, siedział na przeciągniętej przez klatkę pałeczce złoconej.
Nagle zawołała:
— To coś nadzwyczajnego! ja nigdy o tem nie pomyślałam, ale prawdę pani mówi. Dziwna rzecz, jak ja nie zastanawiałam się nigdy nad niczem. Czasu nie mam. To pojęcie przechodzi, jak ja nigdy czasu na myślenie nie mam, ale to dobrze, bo ile razy tak zdarzy się, że trochę pomyślę, to... Ale co tam! Biedny ptaś! to prawda, że biedny!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.