— Tylko niech pani nie myśli... bo pani może myśli... ale, słowo honoru, nie... ja nie! Spotykaliśmy się przez czas jakiś... ale nie... słowo honoru daję, że nie... Dlaczegóżbym to koniecznie ja... Prawdę mówię, jak szczęścia pragnę, nie!
Bardzo blada i zmieszana Liwska przerwała.
— Niech pani o tem nie mówi; ja wiem, że nie... wiem wszystko. I zresztą, nad tem wszystkiem legła już rzecz święta: mogiła z krzyżem.
— Nie żyje?
— Od lat kilku.
— To i dobrze. Żeby tacy nigdy nie żyli, to może nie byłoby...
Wstrzymała się. Oczy jej były roziskrzone.
— Ależ pani przedtem rozstać się z nim musiała, prawda? Ja tobym pluła na niego, nogamibym go deptała, jak nikczemnego węża! O, węże oni! Zawsze sobie tak myślę: my — Ewy, oni — węże. Naturalnie, że pani rozstała się z nim; no, a co potem?
Wszystkie te wykrzykniki i zapytania były bardzo poufałe i niedyskretne, ale Liwska była może bardzo dobrą, czy dobroduszną, bo z łagodnością i prostotą odpowiedziała:
— Jakże mogłam rozstać się z nim, kiedy był chory?
— Dlatego, że chory, nie rozstać się? Ależ tembardziej! A cóż mu było?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.