w gardle; a z łokciami opartymi na poręczach foteliku, z rękomi splecionemi, wpatrując się w Liwską, powtórzyła tylko raz jeszcze: — Bóg... dał...
Ale i Liwskiej oczy, w tej chwili przenikliwe, tkwiły w niej, jak gdyby powłokę z ciała alabastrowego i z koronek drogocennych przebić chciały.
— Pani nie wierzy? — zapytała.
— W co takiego?
— W Boga.
Elwira Roza wysoko podniosła brwi.
— Czy ja wiem? Owszem... Oni tam zawsze wyśmiewają się z takich rzeczy, ale mnie one nie obchodzą... Ot, nie myślę nigdy o takich rzeczach, i koniec. Po co mi to? Dla mnie już jest po wszystkiem. Już ja z aniołami pewno nie będę w niebie śpiewała; niechże więc wyśpiewam się sobie choć na ziemi.
— Jak ślepy słowik! — szepnęła Liwska, ale Elwira Roza nie słyszała tego, gdyż pochyliwszy się, przysuwała gościowi przedziwny jakiś stołeczek pod nogi.
Gdy czyniła to, złote frendzle stołeczka, jak niezliczone nogi pajęcze, wiły się po spłowiałych arabeskach perskiego kobierca.
— Niech pani na tem nogi postawi, wygodniej będzie.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.