niepodobieństwo. Krzyczało w niej coś żądzą wyjęcia z pamięci, z serca, z nerwów, wszystkiego, co w nich kiedykolwiek jęczało, gięło się, drżało, gniewało, złorzeczyło, i rzucenia garści tych gorejących i tych czarnych żużli przed tem dobrem sercem, przed temi czystemi rękoma, przed temi oczyma szafirowemi, któreby nie odwróciły się... Ale niepodobieństwo! I zdziwiła się ogromnie, że to niepodobieństwo może być taką męką. Słuchając o cierpieniach, myślała: szczęśliwa! Jaka szczęśliwa, że tak wszystko powiedzieć może! Taki kryształ! A jej serce, jak trumna zamknięta, i wieka podnieść niepodobna, bo przyciska je całun czerwony... Wstyd!
Liwska przestała mówić i znowu spojrzała na zegarek.
— Już teraz, to koniecznie powiem, z czem przyszłam. Czas ucieka. Otóż, syn nieboszczki siostry pani, Rózi...
— Nieboszczki! — zawołała Elwira Roza.
— Pani nie wie, że Rózia już nie żyje?
Przecząco wstrząsnęła głową.
— Tak, od lat kilku. Czworo dzieci zostawiła: tego syna, który właśnie jest przyczyną prośby mej do pani, i trzy córki, któremi zajmował się pan Lucyan, dopóki żył...
— Dopóki żył?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.