pokój wonny i napełniony świecącemi fraszkami przeciągał korowód mar. Z pary i krepy złożone, szare, były tak wysokie, że aż pod sufitem, na którym z kwiatami igrały amorki, uginały głowy swe żałobne i żałośne. W oczach, które powiększała i wilgotnym blaskiem napełniała kropelka atropiny, przejrzała się bieda; głód zastukał w szybę okna, zdobnego w bogate plusze; po ciele, kąpanem codzień w esencyach wonnych, przemknęła ręka śmierci i rozsypała po niem szpilki dreszczu, od którego na twarzy, z za pudru przebijała się blada żółtość. Zamiast kobierca perskiego, pod stopkami w pantofelkach nadzwyczajnych, jama z czarnym szlamem w głębi, a naokoło sterczą szkielety uschłych brzóz...
— Okropność! — szepnęła.
— Tak — rzekła Liwska — smutnem jest życie. Pędzi, tratuje, niszczy... i niema w niem nic trwałego, prócz litości Boga, i nic godnego zachodu, prócz dobra tych, których kochamy...
Potem już zaczęła nakoniec mówić o interesie, który ją tu sprowadził. Z trudnością mówiła. Może nawet nie powinna była z tem przychodzić, ale ostateczność zmusiła ją do tego, bo tak jej żal tego biednego, poczciwego chłopca!... Prawie już rok temu skończył nauki, najpiękniej skończył, i nigdzie zajęcia, nigdzie pracy, nigdzie kawałka chleba... Serce kraje się na widok tego
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.