Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

się przeciągającym przez wonny pokój widmom. Głód zagląda do okna, mogiły z krzyżami, jama z czarnym szlamem na dnie, brzozy uschłe, ludzie ze schodów na schody chodzą, jak żebracy, i wszędzie kamienie, kamienie, kamienie...
Liwska długo na nią patrzyła, aż powieki jej zaczęły mrugać szybko... szybko, ręka wyciągnęła się ruchem powolnym, łagodnie spoczęła na ukrytych w szalu rękach Elwiry Rozy, a usta wymówiły z cicha:
— Anielko!...
Ach! skąd to? co to? kto? Imię to, którem od dwudziestu blizko lat nikt jej nie nazywał!
To imię, niegdyś wymawiane tak często przez tych, co teraz pod krzyżami... To imię, od czystych aniołów ród wiodące. Onaż to ją po imieniu nazwała? Ona? Ten anioł! ten kryształ!
Mgnienie oka. Z fantazyjnego fotelika zsunęła się Elwira Roza na perski kobierzec i, nie przestając koronek swych i nagości szalem ogarniać, ręce Liwskiej w swoje pochwyciła.
— Tosiu! Tosiu! Tosiu! — zaszeptała, a raczej załkała.
Liwska, z pochyloną twarzą, obie dłonie trzymała na jej malowanych włosach, a ona, z twa-