brzęczały i koguty za oknami piały jeden po drugim przeciągle.
W niewiele dni potem Niemko począł znowu chodzić na łąkę, ciągnącą się od dworu aż prawie po kraniec lasu, lecz nie czynił tego z rana, ani w południe, tylko wieczorem późnym, gdy wszystkie roboty swoje pokończył, a kolej nocnego stróżowania nie na niego przypadała.
W głębokiej ciszy gwiaździstego wieczora, kiedy, z rzadka tylko, w krzakach na łące rosnących odzywało się ćwierknięcie świerszcza, lub senne zatrzepotanie skrzydeł ptasich, widać było cień człowieka powoli posuwający się pod lasem i zanurzający się w zmrok olsz i dębów, wśród których niewyraźnie w nocy majaczyły linie wyższych i niższych krzyży.
Pomiędzy drzewami i krzyżami ziemia zbałwanioną tam była w mnóstwo malutkich pagórków, z których na jednym chłopi, drogą poblizką wozami jadący, spostrzegali czasem nieruchomo siedzący, wysoki, cienki cień. Spostrzegłszy go, żegnali go i konia przynaglali do pośpiechu tem pilniej, że z nad pagórków, nakształt jaskrawych motyli nocnych, wzlatywały czasem języczki sinego ognia, o których nikt nic na pewno powiedzieć nie mógł, oprócz tego, że były ponurą mową cmentarza, nocy i tajemniczych wnętrzności ziemi.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.