chaty, to przyszły jej mąż, który ją weźmie sobie na całkowitą i wiekuistą własność?
Pewna to, że, samotny zupełnie w długie szeregi godzin nocnych i dziennych, musiał coś czuć — myśleć i wspominać.
Trwało tak kilka tygodni, aż raz, niewiele przed wieczorem, do zupełnie pustej piekarni przypłynęły z dala przez otwarte okna nuty chórem śpiewanej pieśni.
Zmierzch był przepyszny: po błękitnej kopule nieba snuły się obłoki kolorowe i błyszczące, w zaróżowionem od zachodnich świateł powietrzu stało parne nieco ciepło i latały orzeźwiające wietrzyki, szerokie rżyska za dworem leżały w złotym blasku i rumianych smugach. Drogą pomiędzy rżyskami, wśród rzędów wierzb i topoli, posuwała się ku bramie dworu duża gromada kobiet wiejskich i na tle drzew zielonych, pałając od czerwieni i szafiru strojów, pobłyskując w rękach lub na ramionach stalą sierpów, śpiewała:
Plon niesiemy, plon!
Były to dożynki.
Na spotkanie jaskrawego i śpiewającego chóru, który nadchodził, dziedziniec dworski wrzał ruchem i gwarem. Były i tu, dokoła stołów białemi płótnami okrytych i sutem jadłem zastawionych, stroje od tamtych różne, lecz barw i połysków