ale gwizdawki do ust, jak wówczas bywało, nie przykładał.
Szedł bardzo cicho i bardzo powoli, pod zwieszającemi się nizko, ciężkiemi od liścia gałęźmi lip, a za nim biegły od dziedzińca nuty skrzypiec i pohukiwania basetli i bębna. Za lipami zielonym szlakiem trawa rosła, a za trawą i sztachetami, leżało w cichej pogodzie, złote, milczące rżysko.
U końca alei kaplica stała milcząca także, z rubinami wysoko pałającymi w szybach okien.
Niemko chciał u drzwi jej przyklęknąć, ale nie zdołał. Zachwiał się, obie ręce oparł o ścianę i chwilę odpoczywał z głową zwieszoną, ciężko dysząc. Potem drżącą ręką popróbował klamki, z trudem otworzył drzwi i, do mrocznego wnętrza wszedłszy, cicho je za sobą zamknął.
Czy po umierającej głowie kręciło mu się upomnienie starej babki: «idź do Ojca»?
Nazajutrz z rana służba, przychodząca uprzątać kaplicę, spostrzegła w najciemniejszym jej kącie jakiś szary, skurczony cień.
Był to Niemko, od kilku godzin już nieżywy.
W najciemniejszym kącie kaplicy siedział skurczony, do ściany przyciśnięty, z brodą opartą na splecionych rękach i kupką zmarszczek nad wysoko podniesionemi brwiami. Tak zastygł.