wającą się z za niego gwiazdą wieczorną. Dwie godziny, to wieczność. Wszak szczęściem dzieci ziemskich jest to, że perspektywy bardzo krótkie wydłużają przed niemi ptaki wyobraźni i nadziei, że o dwa kroki znajdując się od nocy, jeszcze o nocy nie myślą.
— Julek! Julek! hej! hej! Coś tak za nami pozostał? Cha, cha, cha! Zmęczył się już, czy co, że tak na zagonie sobie przysiadł i odpoczywa? Mazgaj!
— Ale gdzież tam! Nie zmęczył się i nie przysiadł, tylko przykląkł i nachylił się tak, że mu włosy na ścierń opadają. Czegoś szuka! Czego on szukać tam może? Czy myśli, że smaczne jagódki wyrosły mu wśród słomy? Cha! cha! cha!
— Czy widzicie, jak rękami rozgarnia słomę i patrzy, patrzy... Co on tak ciekawego widzieć może na takiem zżętem, gołem polu?
— Alboż nie wiecie, że on zawsze taki? Wiecznie nos w górę podnosi, patrząc na coś, czego niema, albo ku ziemi go spuszcza, szukając czegoś, czego nie zgubił.
— Julek! Julek! A chodź-no prędzej, bo czekać na ciebie nie myślimy!
— Julku! Julku! — zabrzmiał srebrzysty głos dziewczęcy — chodź prędzej, bo jakże będę mogła pokazać ci to najlepsze miejsce rydzowe, skoro nie wiedzieć gdzie będziesz?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.