Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

złota, owdzie srebra, gdzieindziej polerowanej miedzi, zupełnie tak, jakby to były rozrzucone po polu, z nieba chyba spadłe okruchy metalów drogocennych. Możnaby mniemać, że jakaś kula błyszcząca leciała tędy i, w powietrzu się rozbiwszy, szczątkami swymi usiała ten kawałek pola. Nikt tego nie spostrzegł, bo wszyscy, biegnąc, patrzyli wprost przed siebie, ku celowi wycieczki, którym był las, ale on spostrzegł. Miał w sobie coś takiego, że zawsze spostrzegał rzeczy zupełnie dla innych niewidzialne i długo zatrzymywał się przy takich, na jakie inni zaledwie pobieżne rzucali wejrzenia. Spostrzegł i wnet usłyszał w głowie swej zapytanie: co to? Wystrzeliło zapytanie to z wnętrza jego i uderzyło w mózg z taką siłą, że cały zaszumiał dźwiękami: co to? co to? a kolana ugięły się same przez się i oczy rozbiegły się po źdźbłach słomy...
Jednak, rzecz dziwna! im dłużej szukał, im pilniej patrzał, im niżej twarz pochylał nad ziemią, tem mniej spostrzegł punktów błyszczących, a gdy je czasem dostrzegał i ręką dotknął, gasły, niknęły. Tu, tam, błysną złotem, srebnem, polerowaną miedzią i — już ich niema! A wzrok zatrzymuje się na powierzchni po prostu żółtej, palce dotykają ździebeł słomy suchych i ostrych. Zaśmiał się nakoniec chłopak i, z klęczek porwawszy się, stanął.