gnął, z nią jedną. Pragnął być sam jeden, z nią jedną, a ona mu przepadła; uczuł, że sam był tkaczem tych krepowych zasłon, które teraz wieszały się na szczytach drzew i przysłaniały ich potężne lub wdzięczne postacie, słały się po ziemi i okrywały ją dymnym oparem.
Zrozumiał, że nie sposób mu będzie w tej chwili znajdować rydzów, gdyż są one różowe, a z pod osłon mrocznych różowy kolor dostrzegać bardzo trudno. Więc choć czuł, że znowu źle czyni, oddając się żalowi za Klarcią, nie mógł myśli oderwać od jej obrazu, jak człowiek, któremu podniebienie spaliła gorycz piołunu, nie może odwrócić pamięci od ściekającej z woskowego plastra patoki miodowej.
Gdyby Klarcia stanęła nagle u jego boku! Jakże raźnie i z ochotą poszedłby obok niej na poszukiwanie łupu! Ale tak... czuje, że jest zmęczony. Uszedł spory kawał drogi, zmęczyła go walka z chmielem, idzie powoli. I nic dziwnego. Aby stopy człowieka mogły skutecznie ścigać zdobycz, na usta jego, palone goryczą życia, musi chwilami niekiedy spadać kropla słodka. Więc idzie powoli, a choć wzrok jego utkwiony jest w ziemi, niczego po ziemi nie szuka.
A tymczasem z gęstwin iglastych i liściastych wychodziły na spotkanie jego liliowe chabry leśne i rozczochrane głowy ocierały mu o pierś, o kolana,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.