Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

albo wsuwały je do koszyka, jakby prosząc, aby je z sobą zabrał. Uśmiechnął się do nich i, jedną zerwawszy, umieścił w koszyku, przyczem uczuł, że coś dużego i z powierzchnią gładką, jakby dłoń pieszczotliwa, musnęło go po twarzy. Był to na pomarańczowo pożółkły liść klonowy, który, oderwawszy się od gałęzi drzewa, wpadł mu do koszyka.
Podniósł głowę i spostrzegł, że znajduje się na tej właśnie polanie, o której przed chwilą marzył i na której oczyma wyobraźni widział Klarcię w parze z grubym Jankiem.
Jakże tu pięknie, bogato, wspaniale, a zarazem cicho i tęsknie! Kobierzec trawy zahaftowany jedwabiami srebrników i wrzosów, wyniosłem kołem otoczyły klony, gorącą barwą pomarańcz okryte i pośród których tu i owdzie brzozy przeciągały smugi kory białej i jasno-złotych liści. Jeszcze nie miały czasu wichry jesienne postrząsać z gałęzi ich ozdób, więc była to ściana gęsta i pełna dziwnych, coraz odmiennych, przecudnych rysunków. Wznosiła się wysoko, a nad wierzchołkiem jej, w jubilerskie ażury wyciętym, wzdymał się w sklepienie przeczysty błękit. Polana wyglądała, jak olbrzymi puhar z pokrywą lazurową, kunsztownie wyrzeźbiony ze złota i nalany ciszą. Bogato, przepysznie i tęskno!