Pośród ucichłego pola, z pustym koszykiem na kolanach, Julek siedział na kamieniu przydrożnym i samemu sobie czynił wyrzuty pełne goryczy i gniewu. I jakże on teraz ośmieli się wejść do tego jasno oświetlonego domu i spojrzeć w tryumfujące twarze towarzyszy? Jakim sposobem będzie mógł zasiąść do wspólnej wieczerzy i zjadać smaczne rydze, których sam nie nazbierał? A Klarcia czy już nigdy nie zwróci ku niemu swoich cudnych oczu, które przykuł do siebie gruby Janek w tym właśnie czasie, gdy on biedną jarzębinkę ratował od przedwczesnej śmierci i słuchał pieśni leśnych dzwonków?
Uczuł drżącą niepewność człowieka, który nie wie, dokąd kroki swe skierować, gryzący żal za utraconemi dobrami i gorzki, jak morska woda, smutek samotności.
Wtem, wypadkiem, wzrok jego spotkał się z rozciągniętą nad ciemnym pasem lasu świetną smugą zorzy wieczornej.
Purpury, obrębione złotem, fijoletowe żagle, pływające po krwawych morzach, zamki z wieżami gorejącemi w płomiennych pożogach, góry wzdęte od błyskawic i nurzające czoła w srebrzystych śniegach...
Patrzał...
Znowu patrzał i podziwiał. Duszę zawiesił na żaglach i posłał na zamki, na wieże, na góry. Od
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.