Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

których mnogość nieskończona uniosła się teraz w powietrze i zapachem ostrym, nawskróś przejmującym, jadu pełnym, stłumiła same nawet wyziewy mydła i nafty.
Bylica prostowała się przecież, jak tylko mogła, i, usiłując w dobrym humorze wytrwać a sławę wszechwiedztwa swojego podtrzymać, wołała:
— Tytuń! tytuń! jest to tytuń! przestańcież tak wrzeszczeć i jęczeć! Nic w tem osobliwego niema. Prosty, ordynarny, najordynarniejszy tytuń! Ludzie się tem od rana do wieczora okadzają i pomimo to ród ich nie wygasł wcale. Żyją.
— Ale my to pewnie, zanim wieczór nadejdzie, żyć przestaniemy. I, ach! nigdy już, nigdy nie opuścimy więzienia tego, ani ujrzymy jak nad kochanem, złotem, szerokiem polem naszem słońce wschodzi i zachodzi! O czemużeśmy raczej w łonach pąków naszych nie pomarły! Czemu ominął nas sierp żniwiarza! Czemu nasion naszych wiatr do morza nie zaniósł i w czystych falach jego nie utopił! Pocośmy się rodziły? Pocośmy żyły? Poco cierpimy? Poco w męczarniach przedwcześnie umrzeć mamy?
I nic dziwnego, że tak wyrzekały, złym losom złorzecząc, kwiaty wykwintne, skoro miejsce, w którem niespodzianie się znalazły, nieznośnem wydaćby się musiało takim nawet najpierwszym lub najgminniejszym obywatelom państwa roślinnego, jak