zamknięty, lecz który przy otworzeniu się wybuchnąłby niezawodnie nowym jakimś, zgryźliwym jadem.
Cóż zatem dziwnego, że kichały, kaszlały, jęczały, wiły się jak na torturach kwiaty, wyrzekając na to, że w pąkach nie pomarły, że wiatr ich nasion w morskich falach nie potopił? Cóż dziwnego, że biedne swe głowy łamały nad tem: po co się urodziły? po co cierpiały? po co matka przyroda stworzyła je dla tak przedwczesnego, żałosnego, tragicznego końca?
Tak, tragicznego; bo zostawały one w sprzeczności podstawowej i bolesnej ze wszystkiem, co je otaczało, a kto wie, czy istnieje na ziemi tragedya sroższa nad życie istoty tkwiącej w otoczeniu podstawowo i boleśnie sprzecznem z jej duszą? Dysharmonia, dysonans, zgrzyt; dobre to dla poetów, którzy niemi, jak skrzypacy kalafonią, struny lir swoich do dźwięczności pobudzają; lecz ci, w których duszach rozlegają się one, ogółem biorąc, bardzo rzadko miewają ochotę do śmiechu. Do śmiechu bardzo rzadko, lecz do śpiewania często, bo rzeczą pewną jest, że istnieją dusze do których ból przybywa w postaci czarnoksiężnika, który, gdy laseczką swą w nie uderzy, wytryska z nich zdrój pieśni, a im silniej uderza, tem zdrój wyżej tryska. Najczęściej zaś i najpowszechniej bywa tak z duszami właśnie kwiatowemi, czyli
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.