lecz stosunkowo lżejsze bóle i niewygody znosząc, jęczały, kichały, kaszlały, lamentowały bez miary ni końca; a teraz, nieszczęściem ostatecznem dotknięte, wtedy nawet, gdy z otworzonego gąsiora wybuchnęła najjadowitsza z pomiędzy wszystkich woń spirytusu, gdy grube i ciężkie stopy co chwilę im najhaniebniejszą ze śmierci zagrażały, a ostatnia pociecha, którą było trzymanie się w kupie, przepadła, teraz, w rozsypce, w pomieszaniu, oko w oko z tuż, tuż nadchodzącym swym końcem, ani głosu nie wydawały z siebie, ani najlżejszem nie poruszały się westchnieniem, tylko, głowy swe tył poodrzucawszy, przymrużonemi oczyma patrzały na wszystko, niczemu już nie dziwiąc się, o nic nie dbając, niczego nie lękając się, ani pragnąc. Zupełnie, jak kolorowe trupki...
Wtem, co to takiego? Nad rozsypanymi po brudnej podłodze kolorowymi trupkami schylają się dwie twarze drobne, a tak piękne, że niemal anielskie, dwie pary oczów tak błękitnych, że do nieba są podobne, ze zdziwioną radością patrzeć poczynają w umierające oczy kwiatów i dwie pary rączyn, któreby za pączki różane poczytać można, nieśmiało, łagodnie, pieszczotliwie dotykają łodyg, liści, koron, aż nakoniec podejmują je z ziemi i w drobnych paluszkach, z uwagą, z ostrożnością, z czułością kędyś unoszą...
∗ ∗
∗ |