Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.

siejących ulewy i ciemności; bałwany wód nieposkromionych, pieniste grzywy za siebie rzucając, gnały po przestworzach, zalanych krwawemi łunami pożarów; z za jednego brzegu tarczy wylatywał czarny ptak rozpaczy, z za drugiego wyglądało kościane oblicze śmierci; wichry rozwiewały i błyskawice pruły unoszące się wszędzie woale żałobne i biły stamtąd grzmoty, gromy, świsty, jęki, krzyki, szlochania, których daleki nawet odgłos w omdlenie trwogi i grozy rzucaćby musiał serca najmężniejsze, gdyby na to piekło nie spływała z góry jasność wielka, czysta, wspaniała i razem łagodna.
Skąd spływała?
Trudno było dojrzeć, bo wierzchołek tarczy płonął błękitnym i złotym żarem, tak potężnym, że zamykać się musiała przed nim śmiertelna powieka; lecz patrzący dojrzał i ramiona wyciągnął ku archanielskiej postaci, która, w mgłach srebrnych kryjąc oblicze, z oblicza tego, z szat swych, z rąk promienistych, na piekło u stóp jej grzmiące i wrzące lała jasność taką, że zdawało się, jak gdyby była oddechem nieba, gorejącego w błękitnych i złotych żarach. Ku postaci archanielskiej, ku srebrnej mgle jej szat i rozwiewnym liniom rysów, ku niewymownej słodyczy lejącej się od niej jasności, mnóstwo istot kłębiącego się w dole mrowiska wyciągało ramiona — tak, że całe mro-