a ilekroć pękł który, koścista ręka śmierci zrywała go z piersi rycerza i unosiła za brzegi tarczy...
Co było dalej, patrzący nie zobaczył, bo już nie patrzał. Upadł na klęczki, czoło do ziemi przycisnął i czynił akt czci. Cześć oddawał walce i pękającym śród niej puklerzom w kształcie serc...
Nie zawsze przecież to światełko, które coraz więcej kochał, przybierało rozmiary tak ogromne i ukazywało obrazy tak szerokie i tłumne; niekiedy miewało ono prostą postać okna, za którem działy się rzeczy proste. Był to czasem pokój cichy, w którym światło lampy opływało pochylone nad otwartą księgą czoło człowieka. Nic więcej, tylko to czoło i ta księga; oczu nawet nie widać, lecz na czole, linie zmarszczek kreślą hieroglif, którego zagadkę wyczytywać trzeba. Byłożby nią ogromne szczęście człowieka, który, podniósłszy utkaną z pozorów zasłonę, spogląda w oblicze prawdy, lub szalona męka jego, gdy spostrzega, że to nieprawda jeszcze, lecz tylko cień jej cienia? Innym razem, w ciasnej izdebce, białe miłosierdzie, bezsenne i czujne, stoi nad szczupłem posłaniem, na którem szemrzą westchnienia i jęki. Nocna lampka pełga nikłymi błyskami, miłosierdzie w białej szacie czuwa, a nizko przy ziemi szmer westchnień i jęków ustaje... Potem znów, za świecącem w górze oknem oświetlonem, zjawia się droga wązka, kręto pnąca się po stromem
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.