trzeba iść; szedł, biegł, pierś piekło mu pożądanie, serce wzbierało mu tęsknotą i pomimo że u stóp czuł skrzydła, krople potu zraszały czoło.
Noc była majowa, ale ciemna. Nad ludnem miastem tylko co przeciągnęła burza i pozostawiła na niebie chmury gęste, a na ziemi — wśród ostrych kamieni stojące wody. W górze nie widać było gwiazdy ani jednej; w powietrzu stała ciemność nalana gorącem i woniami bzów, które rozkwitły w ogrodach. Wonie te przypominały mu raj, w bezgranicznych głębiach tajemniczego księżyca widziany. Kiedy niekiedy odzywał się w dali śpiew słowiczy i wnet milkł, a jego napawał wspomnieniem harf i fletni, których muzyką rozbrzmiewał raj...
Szedł coraz szybciej; o, wiedział dobrze którędy iść trzeba! Już blizko! Już ulica wspina się pod górę, już u szczytu góry gmach wyniosły widać... Tu! u szczytu tego... to okno...
Co to? Co to znaczy? Niema! Niema żadnego oświetlonego okna! Byłoż złudzeniem światełko, w które przez tyle nocy pogrążał wzrok i duszę?
Owszem, światełko istniało. W ciemnościach świeciła, na brzydkim słupie zawieszona, latarnia uliczna i przez zapłakane szkiełka, słała po wodach stojących mętne i martwe połyski.
Ramiona opuścił, głowę nizko pochylił i myślał, myślał...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.