kolwiek widziały, słyszały w wędrownem, w skrzydlatem swem istnieniu. A on słuchał i kiedy niekiedy ze śpiewu ich wyławiał dźwięki tej samej muzyki czarownej, która się rozlewała po różach, migdałach, murawach, narcyzach niegdyś dostrzeżonego raju. Wówczas był maj, sypiący perlistymi dżdżami i kwitnący bzami; teraz jest lipiec skwarny i suchy. Jak szybko mkną miesiące!
— Jak woda przez oka rzeszota, tak życie przez dnie przecieka... zaśpiewał poeta jeden.
— Nie wraca! — powtórzył inny.
— A dokąd płynie rzeka?
— Do morza bezpowrotnej fali!...
Obudził się z zadumy, zaśmiał się z siebie i z poetów, podjął opuszczony na chwilę topór i śpiesznie odchodził, lecz teraz już obok niego szło wspomnienie, a za nim leciały pieśni.
Z przyzwyczajenia wyprostowany szedł naprzód i dzielnie robił toporem, ale gdy droga otwierała się przed nim coraz szersza i pewniejsza, nie wprawiało go to w tak wielką jak przedtem dumę. Przedtem nierzadko myślał:
«Jakim ja silny i niezwyciężony! Jak ostrym i błyszczącym jest mój topór!»
Teraz, gdy wypadkiem spojrzał ku szczytowi dębu, do głowy mu przychodziła myśl:
«Cóż ja? Ten, liczne wieki przetrwa; a przy tem, konary jego wypuszczają z siebie liści tysiąc, śpiewa
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.