Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

oddali jasność archanielską i samotnej, przelękłej gwieździe poskarżył się westchnieniem:
— Jakże daleka!
Ale szedł...
Szedł długo. Zdarzały się mu rzeczy różne, ważne i nieważne, a wśród nieważnych zdarzyła się jedna, której potem z pamięci nie utracał nigdy. Wypadek był pospolity. Raz oto, gdy dla wypoczynku położył się na trawie, zobaczył zburzone gniazdo szerszeni. Źli pastuszkowie, z miodu je rabując, wosk zeń wyrzucili i badyle ochronne zdeptali, a ludek owadzi po gruzach siedliska swego biegał i biadał, uwijając się na wsze strony i nie mogąc niegdzie znaleźć dla siebie ratunku. W bezradnej bieganinie szerszeni, w rozmijaniu się tłumnem i śpiesznem w szybkich zygzakach, które kreśliły ich drobne, podłużne, kosmate ciałka, było tyle wyrazu rozpaczy i obłędu, że chęć dopomożenia im w nieszczęściu ogarnąć musiała każdego, kto na nie patrzał. Niewielkich resztą na to potrzeba było trudów. Dołek w ziemi pogłębić, rozrzucony wosk do niego zgarnąć, gałązkami go przed wzrokiem rabusiów zasłonić i już — gniazdo odbudowane.
Lecz on coś więcej nad to uczynił. Czułość dla szerszeni go opanowała: więc z zapasów podróżnych wyjąwszy nieco miodu, począł z uśmiechem roztkliwionym, krople jego składać na źdźbłach trawy okalającej gniazdo.