gnęła go ku skabiozie miękka białość płatków, gwiaździstość korony i wysmukłość łodygi, nadająca jej pozór wyższości nad otaczającymi kwiatami niższego wzrostu. Dzień to zaś był dla niego wyjątkowo utrudzający i przykry, bo długo iść musiał brzegiem wody mętnej i brzydkiemi pleśniami okrytej, od której pleśń i męty wchodziły mu niemal do oczu i gardła. Przytem, brzeg był tam tak wązki i oślizgły, że lada krok niebacznie zrobiony mógł jego samego pogrążyć w tej ohydnej toni. Ostrożnie stąpając, niebezpieczeństwa uniknął, ale zmęczył się, zasmucił, z oczu kropel mętnych, a z podniebienia smaku pleśni pozbyć się nie mógł, i to właśnie, mogło być jedną z przyczyn, które go ku skabiozie pociągnęły. Taki biały, miękki kwiat, z takim wdziękiem na łodydze wysokiej strzelający nad gminne mietlice! Pochylił się nad skabiozą i rzekł:
— Pozwól, abym cię z sobą uniósł! Cel mój daleki i droga trudna, lecz jeśli ty mi towarzyszyć będziesz, stanę się olbrzymem, bo trochę szczęścia, to czasem bezmiar siły. Kwitnij mi przy sercu, bądź wargom mym słodyczą i skroniom wezgłowiem, a powrócą do mnie wszystkie atomy mocy, w podróży trudzącej rozpierzchłe, i zdobędę raj, który w noc majową ukazał mi się na tarczy czarodziejskiego księżyca.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/294
Ta strona została uwierzytelniona.