Nie wiadomo, jak długo Jaś stałby tak pośrodku pustego i ciemnego placyku, nie śmiąć postąpić w żadną stronę, gdyby jeden z tych cieni, które go tak przerażały, nie był skierował się właśnie ku niemu. Oderwał się od ściany jednego z domków i przez placyk szedł wprost ku Jasiowi, który dostrzegł wyraźnie, że od obu ramion jego zwisały dwa jeszcze inne cienie, podobne do cieni dwóch olbrzymich czapek, czy torb szeroko rozwartych.
Jaś krzyknął i z szybkością błyskawicy przebiegłszy placyk, przytulił się z całej siły do ściany jakiegoś domku. Cień jednak, niosący dwa cienie olbrzymich kapeluszy, czy torb, zbliżał się ku temu właśnie miejscu, na którem on szukał schronienia. Jaś drżał, ale najlżejszego poruszenia uczynić nie śmiał; stłumił nawet oddech w piersi i rad byłby schować się pod ziemię. Nagle spostrzegł, że przedmiotem jego trwogi był człowiek, ubrany w barani kożuch i niosący na ramionach tak zwane Koromysła, czyli drąg gruby, z przywiązanemi u obu końców wiadrami z wodą.
Spostrzegłszy to, Jaś oprzytomniał, uspokoił się trochę i pomyślał sobie, że i tamte wszystkie cienie są też zapewne niczem innem, tylko ludźmi, którzy w zmroku i przy błędnem świetle śniegu i gwiazd wyglądają, jak cienie. Pomyślał także, że trzeba koniecznie co prędzej szukać panny Pauliny albo drogi do domu, i szybko postąpił naprzód.