brunatnych pól tych, które słały się aż pod stopy niedojrzanych prawie lasów, czarną nicią odznaczających skłon nieba. Z najdalszéj głębi téj deszczowéj mgły, która od krańca do krańca napełniała widnokrąg. Od punktu jakiegoś niewiadomego, z którego wyrywały się wiatry te, które, uderzając w jéj plecy, zdawały się wypędzać ją zkądciś, kędyś ją gnać, za coś ją karcić. Szła sama, zupełnie. Ani przed nią, ani za nią, nie widać było żadnéj żywéj duszy ludzkiej. Chwilami wiatr miotał połami jéj odzienia, a gdy uciszyło się w powietrzu, stawała przy drzewie albo krzaku przydrożnym, dla odpoczynku zapewne. Doszedłszy do cmentarza, powoli i nieśmiało zbliżyła się ku domowi stróża i usiadła na ławie, pod ścianą jego stojącéj. Czerwona smuga światła ukośnie spływała na nią z okna. Odzież, okrywająca ją, nie była bardzo ubogą, lecz na wskróś przejętą deszczem i gęsto oblepioną błotem, po drodze zebraném. Na głowie i ramionach miała wielką czarną chustkę, która i twarz jéj także zakrywała do połowy, tak, że w migotliwém i skąpém oświetleniu ukazywało się tylko głęboko śniade czoło jéj, włosami kruczéj czarności bezładnie zarzucone i pod czołem tém gorejące wielkie czarne oczy. W ramionach trzymała, a siadając na kolanach swych złożyła, duże jakieś zawinięcie, kawałem baraniego kożucha okręcone.
Przez okna wylatywały wciąż urywki rozmów i śpiewów. Głos jakiś męzki, lecz cienki i ochrypły, śpiewał.
— Od Boga zesłana,
Śmierci ty kochana,
Stań się twoje żniwo,
Będzie mnie na piwo!