chwilę, w strony obie grubą postać swoję, luźnym wyszarzanym kaftanem okrytą.
Nazajutrz, o wschodzie słońca, przybyłéj wczoraj kobiéty nie było już w domostwie cmentarnego stróża. Ledwie zaświtało, wstała, chwilę porozmawiała z Anastazyą i zostawiwszy jéj trochę piéniędzy, a ręce jéj ucałowawszy, wybiegła. Była to kobiéta dwudziestokilkoletnia, piękna, z cygańską cerą i namiętnemi, czarnemi jak noc, oczami. Szła ku miastu, które budzić się już zaczynało, nie tak jak wczoraj, z ciężkością i powoli, lecz szybko i śmiało. Znać było, że spadł z niéj ciężar, któremu podołać nie mogła, którego może dźwigać nie chciała. W wyrazie ust jéj, w wyrazie oczu, utkwionych w mury miejskie, nie było już ani wstydu, ani trwogi. Czoło jéj tylko, zorane nieco, zdradzało wielką jakąś boleść przeżytą, a w głębinach serca jeszcze tlejącą. Lecz, nad zgliszczami temi podniosły się widocznie nowe jakiéś nadzieje, żądza życia, ciekawość przyszłości. W starannie oczyszczoném i nawet gdzie-niegdzie barwistym łachmankiem jakimś upstrzoném odzieniu, biegła raczéj, niż szła, aż wpadła w tę banię z brudnego szkła, w któréj ciemna i ciężka, w fantastyczne kształty połamana masa, będąca miastem, zaczynała rozwidniać się, gwarzyć, jęczyć dzwonami swemi i połyskiwać oknami purpurowo i złocisto gorejącemi we wschodzącem słońcu. Wpadła w banię tę i zniknęła, niby ziarnko piasku, porwane ruchem klapsydry.
W téj saméj chwili, Łukasz, stróż cmentarny, po krótkiéj rozmowie z żoną, zbliżył się do małego okna, oprawionego w zczernione i zgniłe ramy, rozwinął zmięty arkusz papieru i nie bez trudności wysylabizował.