W téj chwili pod oknami domostwa rozległy się szybkie, pośpieszne kroki i do izby wpadł suchy i przygarbiony człowiek, z grobowo bladą twarzą i odrobiną rudawo-siwych włosów, sterczących nad wpół łysą czaszką. Ze stukiem drzwi otwierając, wołał:
— Po umarłym, Nastasiu! po umarłym! po umarłym!
— Po umarłym! — powtórzyła kobiéta tonem takim, jakby rozumiała już o co chodzi. A skądże wiesz? nie kłamiesz?
— Ot kłamię! a cobym miał ciebie i siebie oszukiwać! Dzwony posłyszawszy, poleciałem ku miastu i spotkałem zaraz Ambrożego. Stróż nocny wié o wszystkiém, co się w nockę Bożą z ludziskami dzieje. Umarł kto? pytam. A cóżeś to ogłuchł? mówi. Toż słyszysz. Dzwonią. A kędy dziś śmierć chodziła? pytam. Sklepową ulicą, odpowiada, do pięknéj kamienicy weszła i bogatego kupca schwyciła. Kiedy kończył się, pod samemi oknami jego puściłem grzechotkę moję w taniec. Myślał pewnie, że śmierć mu nad uchem kościami klekoce! ha, ha, ha, ha!
Długo i wesoło śmiał się z ponurego konceptu przyjaciela swego, nocnego stróża. Potém zawołał.
— Będzie zarobek, Nastasiu, będzie i dobry! Żonkę zostawił i dzieci już podrosłe. Patrzéć tylko, jak zacznie się kopanie, murowanie, stawianie pomnika, ubieranie mogiły... A bez stróża cmentarnego, nic nie zrobią, nic, nic! O wszystko muszą mnie prosić, bo ja tu pan... to moje hrabstwo udzielne, moja arenda, moja szkatuła...
Wziął się w boki i na środku izby podskakując, a szczególne jakieś hołubce, stopami zaledwie okrytemi dziurawém obuwiem, wybijając, zanucił:
— O śmierci kochana,
Przez Boga zesłana,
Trząś ty kośćmi swemi.