W kącie zaś izby, dziecko, łachmanami nawpół tylko okryte, zawzięcie i z sił całych kręciło korbą pozytywka, trzęsąc się przytém od stóp do głowy ze śmiechu, którego srebrne gamy wplatały się w miłosne tony walca i w przeciągłe zgrzyty i skrzypienia, które od czasu do czasu ręka słaba i niewprawna wywoływała z wnętrza instrumentu.
Na dworze potoki deszczu spływały po grobowcach, a wiatr świszczał i miotał się w nagich gałęziach drzew.
Od dnia następnego, mieszkańcy miasta spotykać na ulicach, i przez okna domów widywać zaczęli, nieznanego im przedtém, katarynkarza. Mały, blady, rudawy człowieczek, zgarbiony pod ciężarem, który na plecach nosił, wchodził we wszystkie bramy i podwórza, zatrzymywał się przed wszystkiemi balkonami i okazalszemi oknami i z pochyloną twarzą, zawzięcie kręcił korbą instrumentu, wywołując zeń z kolei takty, najpowszechniéj w obiegu będących, pieśni i tańców. Były tam żałosne i rozdzierające śpiewy z Trubadura, Łucyi i Violetty, skoczne polki, rzewne walce i jeden długi, o pięciu różnych zmianach, kontredans. Nie katarynkarz ten przecież, ani granie jego, stawały się najczęściéj przedmiotem najwyższéj ciekawości ulicznéj gawiedzi i długich spojrzeń, spływających z balkonów i okien. Przedmiotem tym był, towarzyszący staremu katarynkarzowi, jedenastoletni, potem już dwunasto i trzynastoletni, chłopak, w dziwaczném ubraniu, które niepospolitą powierzchowność jego czyniło bardziéj jeszcze uderzającą. Miewał on na sobie bluzy kolorowe, czerwone albo jaskrawo zielone, brudne najczęściéj i dziurami na łokciach świecące, niemniéj jednak żywemi barwy swemi uwydatniające, kru-